­

TourdeWestEnd plus gdyńskie pożegnania

20:17

 Poprzedni wpis był tak długi, że zanim go napisałam musiałam iść spać by następnego dnia wstać do pracy.

A że mam jeszcze do opowiedzenia o tym że po latach wróciłam do Londynu oraz pożegnałam dwa musicale które kochała...

1. TourdeWestEnd

Czyli Cabaret, Mrs Doubtfire, Hadestown i Curious case of Benjamin Button.

Będę z tego wyjazdu finansowo się zbierać przez kolejne miesiące, ale o bożyczku, jak dobrze że pojechałam. 

Okazją żeby wyrobić w końcu paszport była oryginalna broadwayowska obsada Hadestown w Londynie, która wróciła do spektaklu by nagrać też oficjalny film. I stanęłam w kolejce wirtualnej, i doklikałam, i już myślałam że nie pojadę bo były tylko bilety za 90 funtów, ale pojawiły się bilety i za 30 funtów. (#taniejnizSylwesterwMuzycznym). I kupiłam, i zaczęłam sprawdzać jak złożyć wniosek o paszport (dostałam w dwa tygodnie, polecam Gdynię).

I doleciałam (nie lubię latać), a że wylądowałam tak wcześnie że kupiłam bilety na Cabaret na matinee, obecnie już kultową wersję w której zaklejają obiektyw telefonu. I jak zawsze a zarazem jak nigdy, ostatnia scena pierwszego aktu robi wrażenie. Cała otoczka naokoło spektaklu robi wrażenie. Inscenizacja, scena, choreografia. Tam wszystko się zgadza w tej machinie. Billy Porter jako EmCee. Tylko ten Cliff, w każdej wersji to mydełko. Ale znowu, Tomorrow belongs to us mnie mrozi.

DMy na Instagramie podpowiadały mi co zobaczyć, a czego raczej unikać, loterie w TodayTix nie pomagały, ale rush ticket za 28 euro i podpowiedź że dojadę metrem do hotelu zasugerowały mi Mrs Doubtfire. I to była dobra rozrywka na odstresowanie pomiędzy Cabaretem a Hadestown następnego dnia. To takie Tootsie 2.0, ze stepem, z paroma świetnymi scenami, ze zdolnymi aktorami, ze świetnymi przebiórkami. Machina, widać że grają to codziennie, ale że nadal im się chce.

No i główny cel wizyty - Hadestown. Z przedostatniego rzędu balkonu - siedziałam przy przejściu, była barierka ale dało się wychylić i wszystko dobrze widziałam - wiem że wszyscy którzy byli w tym miejscu chcieli tam być. Uwielbiam ciszę widowni w wielkim teatrze, gdzie wszyscy siedzą zahipnotyzowani, ale oklaski pojawiają się w sekundę po tym jak powinny się pojawić. Jak wszyscy znają spektakl, ale mimo wszystko nadal wzdychają i są pod wrażeniem. Rzadko, naprawdę za rzadko tak jest w polskich teatrach. Na Hadestown - niesamowite wrażenie robi Wait for me. Why we build the wall. Nie do końca może kocham aż tak bardzo Reeve'a jako Orfeusza, mam swoją wymarzoną obsadę już jakiś czas i jeśli jej nie będzie, to ja nie wiem czy będę chciała jechać, słyszę już w głowie jak to brzmi, ale Amber Gray wspaniała, Philip Boykin (w zamian za kontuzjowanego Patricka Page'a) świetny, i dajcie już ten proshot.

DMy od wylądowania były jedne: "Ale idziesz na Curious case of Benjamin Button, PRAWDA?". I poddałam się, bo mówiły o tym różne musicalowe osoby, nawet te którym nic się nigdy nie podoba. I jak już usłyszałam mewy przed spektaklem, to wiedziałam że to spektakl dla mnie. I historia jest jak w książce czy filmie - Benjamin rodzi się jako staruszek i stopniowo młodnieje - ale musical osadzony jest w kornwalijskiej wiosce pod koniec I wojny światowej. I jest akcent, i są elementy morskie, i są elementy wioski. I jest zespół który gra role ale i gra na instrumentach i robi to wspaniale. Fantastyczny nominowany do Oliviera John Dagleish i Clare Foster jako jego Elowen. I historia która łamie serca, a potem tuli i koi. I uśmiech i łzy. I piasek i morze. I kołysanka Krakena. I the Pickled Crab i Pour me another. Zostałam zakupiona. 


2. Gdyńskie pożegnania 

...czyli trochę lżejsze ale nadal lekko bolesne z Hairsprayem, którego wielbiłam - tu pisałam jak bardzo, a powroty pandemiczne tylko mi utwierdzały w przekonaniu jak bardzo to jest świetna rozrywka, która niosła za sobą bardzo dobre przesłanie. Ale powiedzmy że Hersprej miał chwilę z gdyńską publiką, że schodził przy pełnej widowni.

Ale Something Rotten? Tu pisałam, pisałam na Instagramie, mówiłam na Tiktoku. Sama dużo nie mogłam, ale próbowałam. Jak nigdy tłumaczyłam znajomym z tego innego niż teatralne życie że mają się nie bać angielskiego tytułu, że to trochę absurdalna historia, ale prześmieszna, że jest Szekspir superstar, że są stepujące jaja, że nawet jeśli nie zrozumieją aluzji do musicali jak ja, to będą się dobrze bawić. I tak, dostawałam wiadomości zwrotne - pojedyncze, bo umówmy się, ja zasięgów nie mam, ale jednak - że miałam rację. Że Szekspir mega gwiazda, że Spodkowie są super, że wow step, że fajna rozrywka.

I ja wiem, ja wiem. Nic nie stoi, wszystko musi się zmieniać. Producenci wejdą i jestem (jeszcze nie do końca) przekonana, że będę się dobrze bawić (widziałam w Chorzowie i w Paryżu i bawiłam się dobrze, chociaż Producenci są jeszcze bardziej absurdalni niż Something rotten, #ekhm Springtime for Hitler). Ale czy naprawdę dwie komedie nie mogą koegzystować w jednym repertuarze? Tak, widzę jak zawalony jest grafik od września do grudnia że nie ma nawet weekendu z Wiedźminem i Chłopami, czy nawet Skrzypkiem. Że owszem, jest zapotrzebowanie na Quo Vadis (moje też, kocham ten spektakl), ale nie obraziłabym się za jeden weekend z Omlet the musical. Że nie wykorzystano potencjału spektaklu by go wypromować. Żeby przedstawić go w taki sposób żeby zapełnić i balkon II. Może nie dało się, to nie ja sprzedaję musicale, ja tylko na nie chodzę i wydaję własne pieniądze, wiem. Po prostu mi przykro, że tylko dwa i pół roku miałam. 

Ale przynajmniej wiem, że jeśli wszyscy inni mieli mnie dosyć, to ja nie żałuję że chodziłam i próbowałam. 

Czytaj też:

0 komentarze

Archiwum bloga