Tour de West End
07:44
…czemu tak późno się tam wybrałam??
Znaczy wiem, bo Londyn był miejscem
nieogarniętym przeze mnie.. może bardziej pasuje słówko nieoswojony. Do Paryża
jeździłam najpierw z koleżankami, potem sama, i już znam tam większość katów, i nie boję się tam jechać. Jeśli chodzi o Londyn – mimo że od 10 roku życia
chodziłam na zajęcia z angielskiego, czyli prawie 20 lat mówię po angielsku, po
6 latach w szkole z angielskim wykładowym – to jakoś zawsze coś mnie nie
przyciągało. Coś zawsze było za drogo, zawsze coś się w Paryżu działo
ciekawszego… - co wzbudzało zdziwienie u znajomych, że we Francji widziałam
musicale, a na West Endzie nie..
Teraz też, pierwszy plan był taki że pojadę
do Londynu tylko na jeden musical, góra z jednym noclegiem, a na resztę wrócę
Eurostarem do Paryża – tak zrobiłam w maju, gdy większość czasu spędziłam we
Francji, a tylko na matinee, czyli popołudniowy spektakl Króla Lwa, pojechałam
do Londynu. Ale gdy zaczęłam przeglądać co się dzieje w sierpniu w Paryżu,
okazało się że nic. Gdy zaczęłam przeglądać teatry w Londynie – okazało się że wszystko. Lot z Warszawy do Paryża został, nocleg się zmienił.
Tak, leciałam z Warszawy do Paryża, a
stamtąd pociągiem do Londynu, i wyszło mnie taniej niż Gdańska do Londynu. Jak?
Loty do Londynu na sierpień już były drogie w lutym. Czemu w lutym? Bo wtedy
weszła pula biletów na Hamiltona w Victoria Palace Theatre, i stwierdziłam
wtedy, ze żyje się tylko raz i biorę. A bilety Air France kupione odpowiednio
wcześniej są tanie. A wakacyjne pociągi są w promocji. I tak wyszło że jakoś
taniej, i nawet jakoś udało się hotel tańszy w centrum dzięki zniżkom – nie po
to jeździłam po całej Polsce już półtorej roku, żeby zniżek nie mieć..
A jak już się znalazłam w Londynie, który
nawiedza fala upałów, to stwierdziłam, że nie ma co oglądać Big Bena w
remoncie, że skoro już jestem na tym mitycznym West Endzie, to trzeba zobaczyć
parę musicali.
I wyszło tak, że w ciągu 3 dni widziałam 5
musicali – a miałam tylko jeden, no może dwa.
1. Udało
mi się przyjechać do Londynu o czasie – Eurostar w obie strony nie był
spóźniony, co można uznać za cud, w przeciwieństwie do Air France, przez
którego prawie nie dotarłam do domu (cudem LOT wpuścił mnie na pokład
ostatniego lotu z Warszawy do Gdańska) – i zameldować już o 13 w hotelu.
Stwierdziłam więc, że to znak, bo w środy w większości teatrów w Londynie jest
matinee, czyli spektakl o 14:30. Metro kursuje co parę minut, teatry są w
odległości 10 metrów od stacji, na Covent Garden co minutę wpada się na
budynek, na którym wisi billboard musicalu – wiec szybkie sprawdzenie czy są
wolne miejsca i gdzie. Patryk Maślach, z już IV roku SWA, wrzucał foty z
klasyka musicali, stepowania (Instagram Patryka tu -teraz można mu zazdrościć, bo jest w Stanach i widział już Frozen,
Waitress i Dear Evan Hansen…) a że na jakieś większe rozprawy filozoficzne nie
miałam ochoty – wypadło na 42nd Street. Myślałam też nad Alladynem, ale
słyszałam o paru awariach, w których coś nie zadziałało i spektakl się nie
odbył, a na 42nd na balkonie bilety były za 15 funtów – wiec nie było innego
wyjścia. I to był dobry pomysł! I to że na balkonie też. Bo 42nd, trochę jak Kiss
me Kate czy Chorus Line, opowiada co się dzieje za kulisami przy przygotowaniu
spektaklu, jak młoda dziewczyna z ensemble, czyli z zespołu, utalentowana
bardzo, wchodzi na główną rolę. Może prosta fabula, za to jakie wykonanie!
Dziewczyna jest utalentowana najbardziej w tap dance – czyli stepie.
Już przy koncercie sylwestrowym
zeszłorocznym pisałam jak bardzo podziwiałam zespół Teatru Muzycznego w Gdyni,
który zaprezentował Anything goes stepując, że jak oni mogą się uśmiechać i tańczyć i śpiewać. A tu – cały cast, cały ensemble tak robił. Takiej
synchronizacji nie widziałam nawet w Gorączce u nas, gdzie już jest równo. Co
wyprawiała cała obsada 42nd street – szczęka mi opadła przy pierwszym numerze, i nie chciała się zamknąć aż do końca. A balkon na środku to dobre miejsce – bo
widać te cale układy dokładnie i perfekcyjnie. I kostiumy! Zwariowałam, a to
było tylko matinee.
A na następny musical szlam sobie Covent
Garden i jeszcze bardziej oszalałam – bo co minutę wpadałam na plakaty z
musicali. Obłęd. U nas plakat Notra to ewenement (chociaż w Pendolino puszczają
reklamy Notra, nie mogłam czytam bo patrzyłam na ekrany) – tam – normalka.
2. Tanich
biletów nie ma niestety na Book of Mormon – żadnych z ograniczoną widocznością,
na balkonie też średnio tanie. Udało mi się na fromtheboxoffice – jest to
strona wspaniała – dorwać za 36 funtów, i uważam ze to tanio.
Book of Mormon to totalny odjazd. Ściśle
respektowane są zasady, że dzieci nie są wpuszczane na spektakl – u nas przy
Wiedźminie czy Avenue Q czy nawet Gorączce też powinno tak być. Przy Avenue na
pewno – zresztą, widać było – i słychać po reakcjach publiki,że nikt nie
znalazł się tam przypadkiem. Takie same odczucie miałam też na Hamiltonie – tam
w sumie to było do przewidzenia, bo bilety kupowało się w lutym na sierpień..
Na Book of Mormon trzeba przyjąć jedno: będzie jazda po bandzie, będą
wulgaryzmy, będzie śmianie się ze wszystkiego, nawet bardzo wrażliwych tematów.
No bo tak: dwaj misjonarze Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w dniach
Ostatnich (tak brzmi pełna nazwa kościoła mormońskiego) jadą na misję do
Ugandy.. gdzie ludzie, delikatnie mówiąc, nie lubią Boga. Delikatnie mówiąc, bo
Hasa Diga Ebowai to ich Hakuna Matata. Co znaczy Hasa Diga Ebowai? Sami
posłuchajcie soundtracku czy piosenki na youtubie z tekstem. i jeśli
przyjmiecie że to taki musical, jeśli kupicie go z całym libretto, które
przekracza naprawdę wszystkie granice przyzwoitości – to będziecie się
wspaniale bawić bo musical jest świetnie zrobiony. Wspaniale mrugnięcia okiem i nabijanie się z klasyków musicali, kultury amerykańskiej, układy
choreograficzne. Wiecie, że mam duży problem z przekraczaniem granic, a jednak
uwielbiam całym sercem Avenue Q. bo tak jak w Avenue Q – w Book of Mormon
wszyscy wiedzą że to taka konwencja, że to czysta rozrywka podana lekko – na
tyle na ile można – z paroma bardzo celnymi uwagami. Ja się bawiłam przenaj i śmiałam się jak norka.
3. Myślałam, że tylko w środy i soboty są popołudniowe spektakle. Okazało się jednak,że popołudniowe spektakle w niektórych teatrach są tez w czwartki. Przypadkiem
zobaczyłam,że taki Upiór w Operze ma 14:30 w Her Majesty’s Theatre. I ma bilet
za 25 funtów na balkonie..
Że spektakl widziałam niedawno w Polsce,
stwierdziłam ze mogę iść na balkon i poopierać się o barierkę. I ojej – nie
byłam tak źle nastawiona po polskim spektaklu – ale to co zobaczyłam w HMT, to
mnie zamurowało. Już nie uważam ze to nudny spektakl. Christine w wykonaniu
Kelly Mathieson miała charakterek, Ben Lewis jako Upiór był przerażająco
wspaniały, prawdziwie ludzki, i do tego do schrupania. Upiór to klasyk musicali
– zdecydowanie warty do zobaczenia w Londynie – tam i sceny miały większy sens –
podwójna scena przy spotkaniu Christiny z Raulem i próba baletu w tle, boskie
dekoracje, żyrandol – o którym wszyscy wiedzą że spadnie, to i tak w publice
rozlega się aaaahhhh. I kostiumy – scena Maskarady i naprawdę, Ben Lewis jako
Upiór. Czy pisałam już jak jest dobry? Jak cudowny głos ma? Jak aktorsko
wszystko wygrał? Jaka rozpacz w glosie ma do zdjęciu maski? I na koniec?
I ja aż tak bardzo nie znam się na Upiorze,
za to parę tygodni przede mną w HMT była Emilia, która zna Upiora na wyrywki, i zgadzam się bardzo z jej świeżutkim jeszcze tekstem o Phantomie w Londynie. Mnie tylko Raoul nie przekonał aż tak bardzo, ale jak pisze Emilia – może to
kwestia matinee. Ben za to boski. Pisałam?
4. Wieczorem
w czwarteczek wyszłam sobie z hotelu, przeszłam przez ulicę i stanęłam w
kolejce na Wicked. I teraz tak: Wicked kocham od dawna, płytę z oryginalną obsadą znam na pamięć – Idina i Kristin<3 I ukochane Dancing through life w
wykonaniu Norberta Leo Butza – dzięki musicalowi poznałam Gregory’ego Maguire,
autora książki na podstawie której powstał musical – kolejne części zamawiałam
ze stron angielskich, bo w Polsce nie były wydane – więc kocham tą historię. I
uważałam już na początku, że w musicalu jest ona spłycona, ale halo, hity takie
jak Popular czy Defying gravity to absolutna klasyka.
I tak, musical jest spłycony, ale tak się
dzieje z każdym. Ale, coś się w nim dzieje, jest akcja, są przepiękne kostiumy,
świetna dekoracja – boskie Emerald city, wszystko zielone ! smok na suficie i zegar– trochę mało choreografii mimo wszystko i świetne dwie wokalistki. I
Sophie jako G(a)linda – która była tak przerysowana jak Glinda powinna być – i absolutnie wspaniała Alice jako Elphaba. Tylko Fiyero taki mocno średni –
zawiódł mocno w Dancing through life, miałam wrażenie jakby mu się nie
chciało.. pewnie, tyle spektakli to też by mi się czasami nie chciało, plus
akurat do Londynu dotarła fala gorąca, a sala Apollo Theatre klimatyzowana nie
jest, chyba że można zaliczyć do klimatyzacji wiatraki na wejściu na salę.. –
ale to chyba największe rozczarowanie. Oczekiwania co do Fiyero względem
rzeczywistości: 0:1. Troszkę tez zawył przy As long as you’re mine. Oh well. Za
to dziewczyny razem – dziwne wrażenie mam, że się lubią.
Tylko publikę miałam jakoś taka niemrawa..
Nie żebym ja nie była turystką, ale w przeciwieństwie do Book of Mormon – to
było dosyć sporo turystów, osób z przypadku. Które nie do końca chyba czuły
Wicked. Parę momentów naprawdę śmiesznych pozostało jakby bez echa,
przynajmniej w mojej okolicy tylko ja się śmiałam..
5. I
w końcu nadszedł piątek. I Hamilton.
Absolutna sensacja i fenomen kulturowy. I
znowu: znam musical od paru lat. Płytę kochałam nad życie. Bootlegi nielegalne
znajdowałam. Zamówiłam książkę o musicali i przyszła i czytuję ją i libretto
często. Lin Manuel Miranda to geniusz. I teraz skonfrontować to z londyńską
wersją na żywo.
Od razu mówię: WARTA KAŻDEGO PENSA. Znaczy
tak, ja kupiłam ten najtańszy bilet (37 funtów), a znalazłam się na najdroższym miejscu, bo
w holu zaczepił mnie starszy pan Brytyjczyk, pan James. Powiedział, że
przeprasza, ale czy nie chciałabym usiąść kolo niego, bo jego córka nie mogła
dojechać, więc na pewno będzie wolne miejsce,a szkoda by się zmarnowało takie
dobre. Takie dobre, czyli Royal Cirque na środku. Czemu ja? Bo jestem podobna
do Kate, która niestety musiała pracować w Liverpoolu, i nie dała rady.
Zaskoczona postawiłam panu Jamesowi w przerwie wino, lody i ciasteczka – i nie
mogłam się nadziękować. Szaleństwo.
Wracając do samego Hamiltona – cisza która
zapadła przy pierwszym utworze – tam naprawdę wszyscy byli bo chcieli bardzo
być. Ludzie słuchali każdego słowa. Chłonęli muzykę i teksty, i śpiewali. Pani
za mną się popłakała przy (spoiler spoiler) śmierci Philippa. Szczerze mówiąc,
przy 4 poprzednich opisywanych musicalach miałam tylko małe ciarki. Przy
Hamiltonie – prawie przez cały czas ciary. Na koniec tak trafiło, że ocierałam
oczy – rzadko płaczę mocno, ale się zdarza – tu wystarczyło ocieranie jako
gwarancja jakości. I ruch sceniczny wspaniały, i zobaczyć tą scenografię na
żywo, jak to wszystko płynnie idzie, jak można pośpiewać te piosenki. Ufff.
Ale żeby nie było – trzeba się przestawić, że to nie ten oryginalny cast. Nie ma Leslie Odoma Jr jako Burra – z Giles Terera można mieć największy problem. Bo tak się składa, ze Giles Terera ma
specyficzny sposób śpiewania i rozmawiania. Boję się powiedzieć otwarcie, że ma
wadę wymowy/sepleni, bo się boję że ktoś mi zarzuci że się nie znam, może to po
prostu akcent! ale to po prostu nie Leslie. Gra tez zupełnie inaczej – Burr
wydawał mi się bardzo pewny siebie, bardzo poważny i dostojny – Burr Terery
jest zawadiacki, lekko czasami speszony – ale za coś dostał Olivera za
najlepszego aktora.. tu można
własnie zobaczyć Terere na Oliverach. Jamael Westman tez jest innym Hamiltonem
niż Lin – wygląda o wiele młodziej(i jest o parę lat młodszy) od Lina, jest
bardzo wysoki, na początku trochę przestraszony/wycofany, ale szybko zdobywa
sympatie. Przez cały spektakl równo prowadzi tak ciężką rolę, i mimo że trochę
żałowałam, że nie ma Lina, to uważam że Jamael jest świetny.
Od razu za to serca publika podbijają
przyjaciela Hamiltona – Lafayette, Mulligan, Laurens – w drugim akcie
odpowiednio Jefferson/Madison i Phillip Hamilton. Zwłaszcza Lafaytte (Jason Pennycooke) robi
największy show i wzbudza przepotężne słuszne oklaski. Dobrze się domyślałam,
ze hitem może być Król Jerzy – wiadomo, londyńska publika może bardziej kochać
króla niż rewolucyjnych Amerykanów – i słusznie. Michael Jibson minami i gestami kreuje absolutnie genialną postać, tak samo jak Obioma Uogala jako
dostojny George Washington. Kobiety – Rachel Ann Go jako Eliza to już wielka
gwiazda, Angelica Rachel John to bardzo charakterna siostra.
Immigrants – we get our job done –
wzbudziło tak potężne oklaski że teatrem zatrzęsło. My shot czy Dadada od
You’ll be back króla śpiewało pół sali. Ten duel commandemts czy Cabinet battle
sprawiają że widzowie siedzą jak na szpilkach. Przy It’s Quiet Uptown czuje się
emocje.
Ekipa West Endowska zrobiła godny spektakl.
w tej chwili bilety są w sprzedaży do marca: uważam ze nawet 200 funtów byłabym
gotowa wydać na Hamiltona ale da się już za 37 funtów. Zdecydowanie warto. To fenomen i świetnie zrobiona
produkcja. Również pod względem światła, kostiumów, już wspomnianej scenografii
czy ruchu scenicznego. Tu wszystko gra. I wychodzi się z teatru
usatysfakcjonowanym.
Mam jedno tylko małe ale co to West
Endowskich spektakli. Ma się tylko raz ukłony, by oddać hołd artystom. Nie
będzie bisów. Nie będzie drugiego wychodzenia – przynajmniej w większości, na
Book of Mormon i w maju na Królu Lwie ukłonili się drugi raz i publikę zaskoczyli.
Na Hamiltonie miału się dosłownie minutę by ich oklaskiwać. Nie wiem czy to
kwestia czasu, czy wypuszczenia ludzi, ale jedne oklaski to wszystko jak można
wstać i podziękować.
Oprócz tego nakupowałam magnesików, wypiłam
dużo białego wina za 4,7 funta, i jadłam Hagen Dasy w teatrze. A do Londynu
wrócę – tyle musicali jeszcze zostało!
0 komentarze